„Była przekonana, że on
ją znajdzie. Jeśli więc ona go nie zabije, to on zabije ją. Zamknęła na chwilę
oczy. Matematyka zbrodni. Cokolwiek zrobiła wynik zawsze był ten sam. Zginie.
Była tego pewna.”
Policjant trafia do zamkniętego szpitala psychiatrycznego.
Powiało grozą… Ale z drugiej strony brzmi świetnie, prawda? Oczywiście, że tak!
W końcu nie w każdej książce zamykają funkcjonariusza na oddziale zamkniętym.
Zwariował? To pewnie przez te wszystkie morderstwa, z którymi miał do
czynienia. Nie, jednak nie - jest całkiem normalny i próbuje rozwiązać sprawę
zabójstwa ordynatora szpitala, działa pod przykryciem. Ale z drugiej strony kto
‘normalny’ daje się zamknąć w
wariatkowie?
Niels Bentzon, negocjator duńskiej policji, trafia do
„Twierdzy” – najbardziej strzeżonego szpitala dla niebezpiecznych przestępców.
Próbuje stać się jednym z nich, udaje umysłowo chorego mordercę, a wszystko po
to, żeby odnaleźć tego, kto zabił ordynatora. Tego, kto otruł go cykutą,
trucizną od której kilkaset lat wcześniej umarł grecki filozof, Sokrates. Cykuta wypala od
środka, więc jedno jest pewne, ordynator bardzo cierpiał. O całej akcji wie
zaledwie garstka ludzi w policji, ale nikt z „Twierdzy”. Nawet personel
pozostaje nieświadomy, bo nikogo nie można wykluczyć z grona podejrzanych. Ale
to nie oszukanie pracowników szpitala jest tu najtrudniejsze, to pacjenci są tutaj
bardziej niebezpieczni – oni wiedzą więcej niż można by się po nich spodziewać – potrafią wyczuć, gdy ktoś
kłamie.
Niels, zamroczony lekami, które zmuszany jest przyjmować,
musi działać szybko, musi znaleźć mordercę zanim on znajdzie jego. Czas ucieka,
bo każdy dzień w „Twierdzy” jest coraz bardziej niebezpieczny.
Wtedy, gdy Niels przebywa w Danii, jego żona, Hannah, na
drugim końcu świata porzuca plany naukowe i prowadzi własne śledztwo. Być może
rozwiązanie zagadki kryje się w odległych krajach Ameryki Południowej. Hannah
udaje się połączyć zabójstwo ordynatora, z trójką młodych studentów Oxfordu,
którzy w czasie drugiej wojny światowej byli w stanie zabić, byle tylko uzyskać
starożytny dokument spisany przez Sokratesa, w którym mowa jest o
nieśmiertelności dusz.
W książce mamy trzy wątki, które przeplatają się wzajemnie, a
co najważniejsze stopniowo uzupełniają i zazębiają w odpowiednich miejscach. Skonstruowanie
opowieści w taki sposób pozwala czytelnikowi na zabawę w detektywa.
Pojawia się wiele pytań, na które koniecznie chcemy poznać
odpowiedź. Zabił więzień czy pracownik? Czy Bentzon może komukolwiek zaufać? Ale
czy on w ogóle może zaufać sobie, skoro jest ciągle faszerowany różnego rodzaju
medykamentami? Czy uda mu się złapać winnego, czy wcześniej to Twierdza
zniszczy jego?
Przez to, że poznajemy historię z różnych punktów widzenia
sami możemy próbować odpowiedzieć na te pytania i tworzyć własne wytłumaczenia i
rozwiązania zagadki. Można nawet powiedzieć, że sami prowadzimy pościg za
mordercą.
Nawet docieramy do momenty, gdy wydaje nam się, że już wiemy,
ale prawda zawsze jest inna niż się spodziewamy…
Na początku akcja książki jest dość powolna, a nawet można by
powiedzieć, że wcale jej nie ma. Są za to przydługawe opisy, które mogłoby się
wydawać, nie łączą się ze sobą. Słowem, przegadane. Jednak poddanie się na
wstępie byłoby błędem, gdyż z biegiem stron jest coraz lepiej. Pojawia się
wyczekiwana przez spragnionego czytelnika akcja, książka wciąga coraz mocniej i
pojawia się też coraz więcej emocji związanych z czytaniem. Tak bardzo, że aż
nie chcemy się z nią rozstawać.
Koncepcja książki od kryminału różni się przede wszystkim
tym, że nie ma w niej śledztwa z udziałem dziesiątek policjantów, nie ma też
strzelanin, ani po pościgów. Są za to wydarzenia, umiejscowione w dość
oryginalnym miejscu i jeden człowiek, który musi stawić temu czoła.
Ponadto czytając tę książkę możemy też dowiedzieć się kilku
interesujących rzeczy, niekoniecznie związanych z morderstwami. Poczynając od
tego, jak traktowani są więźniowie szpitala dla umysłowo chorych, poprzez
działanie hipnozy, na dziedzinie astrofizyki, czyli tego co mówi nam niebo,
kończąc.
Autorzy, nie, to wcale nie jest błąd, gdyż tak naprawdę
widniejące na okładce nazwisko – A. J. Kazinski jest jedynie pseudonimem dwóch
pisarzy-scenarzystów, którzy postanowili połączyć swoje siły i stworzyć dobrą
książkę. A wyszło im to już po raz trzeci, ponieważ tę opowieść poprzedzają jeszcze
dwie z Nielsem Bentzonem w roli głównej. Ale nie ma się czego obawiać,
kolejność czytania dowolna, gdyż każda z książek traktuje o czymś innym.
Tak, warto po nią sięgnąć. Jest trochę inna niż wszystkie i
to jest jej największą zaletą. Bo dobra książka z tego gatunku nie potrzebuje
dziesięciu trupów i hektolitrów wylanej krwi. Można to zrobić dobrze bez tego i
tutaj to się udało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz